Prolog

Prolog

Prolog
12 maja 1926
Oberża Waleńskiego.
Godz. 20.30

    - Już myślałem, że wcale pan nie dotrzesz – burknął Józef Kudłacz na widok podchodzącego do stolika wysokiego bruneta. Podniósł kufel do ust, dopił piwo i skrzywił się. Nie smakowało najlepiej, ale zdarzało mu się pić już gorsze. Spojrzał krytycznie na ledwie centymetrową pianę utrzymująca się na powierzchni, westchnął i dopił do końca.
    Na szczęście zapadł już zmrok i przez okno nie widać już było rozdeptanego końskimi kopytami placu targowiska z piętrzącymi się co kilka kroków zwierzęcymi odchodami koni, krów, świń. Jakby ten teren w centrum miasta nie można było inaczej zagospodarować. Tylko w tym mieście od czasów odzyskania niepodległości rządziły dwie partie narodowcy zwani popularnie endecją i Narodowej Partii Robotniczej, do której sam należał. Na okolicznych wsiach bezwzględną przewagę posiadało centro-prawicowy PSL „Piast” Wincentego Witosa. Inne partie, szczególnie te lewicowe nie miały tu racji bytu, a Piłsudskiego oskarżano o niechęć do Powstania Wielkopolskiego.
    - Podać to samo szanownemu panu radnemu? – Właściciel oberży pojawił się znikąd i stanął koło stolika. Przybycie dodatkowego klienta nie mogło umknąć jego uwagi, ale Kudłacz zdawał sobie sprawę, że zasłużył sobie u Waleńskiego na specjalne traktowanie.
    - Daj pan jeszcze nam po piwie i krwistym steku dla mnie i mojego przyjaciela, bo zgłodniałem czekając. Ale piwo dajcie ze świeżej beczki, bo to stare to możecie podać, jak tu przyjdą te narodowe bojówki, a nie szanowni klienci. Tak, panie Rafale?
    Przybyły kiwnął tylko głową. Z roztargnieniem odłożył kapelusz cienkie palto na stojący opodal wieszak. Był przystojnym, eleganckim mężczyzną po trzydziestce, jednak teraz poszetka w butonierce była niechlujnie wsadzona, kołnierz marynarki wygięty, a fryzura, która wydostała się spod modnego kapelusza na pewno wymagała poprawienia.
    - Mam nadzieję, że nie na kolację w milczeniu wysłałeś mi pan zaproszenie. – Miejski radny Narodowej Partii Robotniczej przetarł chusteczką łysinę. Jego nazwisko zdecydowanie nie pasowało do wyglądu. – Sądząc po tym, żeś mocno wzburzony, musi to być coś wyjątkowego.
    - Coś się dzieje w Warszawie – wydusił z siebie Rafał Kuć pochylając się nad stołem.
    - Coś się dzieje w Warszawie już od dłuższego czasu – wzruszył ramionami Kudłacz. – Kolejny, nie wiem który już po wojnie, może czternasty rząd już się tworzy. Witos ma być premierem, ale nie w smak to Dziadkowi Piłsudskiemu. Taki wywiad walnął wczoraj dla Kuriera Porannego, że im cenzura cały numer zarekwirowała. Ledwo trochę nakładu rano się ponoć sprzedało. Znajomy mi dzwonił co udało mu się jeszcze kupić…
    - Też dzwoniłem do znajomego – przerwał mu młodszy mężczyzna. – Do Warszawy. Dziś popołudniu.
    - No i co? To nie zabronione – zakpił radny. – Chyba, że nasi endeccy koledzy zrobią narodowy zamach, jak ten ich Mussolini i zapędzą nas w kozi róg.
    - Dzwoniłem, ale.. - przerwał na chwilę umożliwiając kelnerowi postawienie na stoliku dwóch kufli z piwem i ociekających krwią steków z gorącą kapustą i ziemniakami.
    - Połączenie z Warszawą jest zerwane! – wydusił z siebie kiedy zostali sami.
Kudłacz umoczył wąsy w piwie i przez chwilę delektował się produkcją gostyńskiego browaru. Odstawił kufel i przysunął sobie talerz ze stekiem. Odkroił spory kawałek mięsa i wsunął go do ust. Kamiński już zaczął się zastanawiać, czy w ogóle jego rozmówca usłyszał, co powiedział, kiedy działacz NPRu podniósł głowę i mruknął z pełnymi ustami.
    - Czyli się zaczęło.
    - Co się zaczęło?
    Kudłacz przetarł wąsy serwetką i podniósł głowę.
    - Skoro premier Witos postanowił zatkać usta samemu Marszałkowi konfiskując jego wywiad, to musiał podać jakieś podstawy prawne. Sądzę, że dokonano cenzury pod pretekstem nawoływania do rozruchów. A to wiązać się musi z kolejnym krokiem: oskarżeniem Piłsudskiego o działalność antypaństwową. A Józefy nie lubią czekać z założonymi rękami na ruch przeciwnika, wiem po sobie – zaśmiał zadowolony ze swojego dowcipu, ale zaraz spoważniał. – Czyżby Marszałek zdecydował się na zamach stanu?
    - Zadzwoniłem do siostry ciotecznej z Milanówka. Mówiła, że od stolicy słychać wystrzały.
Przez chwilę zapadła cisza. Kudłacz zdawał się być pochłonięty talerzem z parującą zawartością, jakby nie jadł od kilku dni. Kuć patrzył zafascynowany jak Józef z dziwną satysfakcją kroi kolejne kawałki prawie surowego mięsa i pakuje sobie do ust.
    - Wystygnie panu, a szkoda, bo tutejszy kucharz robi wyjątkowy stek. Jest krwisty, a jednocześnie miękki. A pan, jeszcze pan nie zacząłeś jeść, a już ufafluniłeś sobie rękaw marynarki – zganił go Kudłacz. – na głodnego ciężko się myśli. Bez jedzenia procenty też za szybko uderzają do głowy. Ten tu, Kubuś Kreft – wskazał na stolik pod ścianą, gdzie kiwał się na krześle z trudem utrzymując równowagę sześćdziesięcioletni blondyn z fryzurą na jeża – przyszedł godzinę przed tobą, a już ma dość. No chyba że gdzieś wcześniej popił.
    - Masz pan zamiar o jedzeniu i piciu mówić w takiej sytuacji – oburzył się Kamiński, ale sięgnął po talerz.
    - Jeżeli Piłsudski zaczął przewrót, a myślę, że on zaczął, nie czekał na ruch Witosa, to wszystko zależy od prezydenta. Oby jak najszybciej zdymisjonował rząd. Bo jak nie, to poleje się więcej krwi – Kudłacz mówił powoli patrząc w okno. – Ale my musimy wiedzieć, co będzie tu, w Poznańskiem.
    - Poznań opowie się przeciw Piłsudskiemu.
    - To pewne – żachnął się radny NPR. – Tu rządzi endecja, ale wśród moich partyjnych kolegów jest już rozdział. I trzeba to wykorzystać.
    - To o czym pan mówi, to wojna domowa! – Kuć spojrzał z przerażeniem. – Kiedy ludzie się o tym dowiedzą, wybuchnie panika.
    Już od kilku dni można było wyczuć niepokój na ulicach. Im większe miasto, ty bardziej ten stan napięcia można było wyczuć. Coraz częściej dochodziło też do starć bojówek partyjnych.
    - Komuś jeszcze o tym mówiłeś?
    Mężczyzna zawahał się – Nie. Nikomu o tym nie powiedziałem.
    - Gostyń, podobnie jak całe Poznańskie opowie się za Witosem – pokiwał głową Kudłacz. – Ale jeśli znajdziemy coś, co by zohydziło endecję i zwolenników Witosa, to możemy pozyskać przychylności ekipy, która przejmie władzę. Jest kilku zwolenników Piłsudskiego w mieście. Teraz jest czas, żeby się określić, panie Rafale, po której stronie stoimy.

Opowiadanie IV

Opowieść IV
Piątek, 14 maja 1926
Ul. Sądowa
Godzina 12.30

Karski ostawił z niesmakiem gazetę na biurko. „Kurier Poznański” podawał że sytuacja w Warszawie jest opanowana przez siły rządowe. O trzeciej rano członkowie Szkoły Podchorążych mieli zaatakować gmach ministerstwa Spraw Wojskowych. Dokonano ostrzału. Ostatecznie oddziały poznańskie zluzowały podchorążych i zdobyły gmach w walce na bagnety. Jednocześnie przestrzegano, by nie wierzyć informacjom podawanym przez będącą w rękach rebeliantów Polską Agencję Telegraficzną. Adam nie wierzył zarówno jednej, jak i drugiej stronie sporu.
Widział natomiast, co się działo na ulicach. Stan strachu i zdenerwowania udzielał się wszystkim. Zauważył, że zaczęto gromadzić żywność, jakby za chwilę przez miasto miała przejść zawierucha wojenna. Relacje między zwolennikami, nielicznymi zresztą, Piłsudskiego, a jego przeciwnikami zaogniły się jeszcze bardziej. Szczególnie, że piłsudczycy zaczęli chodzić z podniesioną głową. Czy śmierć Saduckiego mogła być elementem walki politycznej? Zemsta za warszawską rebelię? A może pochopne działanie młodych narodowców, którym wystarczyła odpowiednio podana informacja o rebelii, która w połączeniu z kilkoma kieliszkami odebrała im rozum? Obydwie wersje mogły oznaczać tylko kłopoty. A może nawet uliczne zamieszki. I dużo więcej ofiar.
- Masz jakieś nowości? – Krzyżostaniak wszedł do gabinetu niosąc za sobą charakterystyczną woń podłego tytoniu.
- Papieros! – warknął Karski nie podnosząc głowy. – Tu się nie pali.
Policjant posłusznie cofnął się w głąb korytarza. Zanim ponownie pojawił się w gabinecie prokuratora dało się słyszeć potężne zaciągnięcia się dymem.
- Cóż, warto było spróbować – odparł uśmiechając się bezczelnie. – Może w obliczu nagłej sytuacji, nasz prokurator jest tak wytrącony z równowagi, że nie będzie przywiązywał takiej uwagi do swoich zasad.
- Co nowego? Socjaliści ogłosili strajk generalny popierając Piłsudskiego, a na ulicach Warszawy giną żołnierze i cywile.
- Adam – Krzyżostaniak spojrzał mu w oczy – kto w tym ma rację? Skorumpowani i skompromitowani politycy czy idealista, który sięga po władzę?
Majowe słońce przedostało się przez chmury i na chwilę promienie słońca rozświetliły pokój przy ulicy Sądowej. Trwało to jednak krótko.
- Jestem prawnikiem – powiedział z trudem Karski. – A działania marszałka ani nie są zgodne z prawem, ani z ideą demokracji. Ludzie mają prawo wybrać na swoich przedstawicieli nawet kompletnych baranów i oszustów. Zresztą barany i oszuści też mają prawo do przedstawicieli, swojego pokroju. Brutalne to, ale taka jest demokracja. Rebelia Piłsudskiego to zamach na instytucje wybranego legalnie parlamentu i prezydenta. To obalenie najważniejszego aktu prawa jakim jest konstytucja.
- Tylko że, Adam, sam widziałeś co oni robili – pokręcił głową nieprzekonany policjant. – Afery, kumoterstwo, kłótnie polityczne, partyjniactwo…
- Ale przypadków łamania prawa nie można naprawiać przez łamanie prawa. – Prokurator wstał z fotela. – Nie ma łatwej odpowiedzi po czyjej stronie się opowiedzieć. Może Piłsudski ma dobre zamiary, ale strzelanie do ludzi nigdy nie przynosiło niczego dobrego.
- Wielu ludzi ma ten dylemat.
- Generał Sosnkowski strzelił do siebie…
- Nie żyje Sosnkowski?
- „Kurier” dziś podaje, że ranił się śmiertelnie, ale jego stan się poprawia. Dobre! Zabił się, a będzie żył. Nie wiem kto teraz przyjmuje do pracy dziennikarzy, ale ich poziom jest zdecydowanie niski. Ale my tu mamy własne bagienko – westchnął Karski. – Dawaj co udało ci się ustalić w sprawie śmierci Saduckiego.
Krzyżostaniak sięgnął po notatki.
- Jerzy Saducki był żołnierzem pułku wielkopolskiego, który walczył w czasie wyprawy Piłsudskiego na Kijów i wojny polsko-bolszewickiej.
- Powstaniec wielkopolski?
- Nie. Wrócił do Gostynia dopiero w lutym dziewiętnastego. Ale za namowom swojego przyjaciela Jakuba Krefta wstąpił do wojska. Wrócił z wojny, był bez grosza, rodzice zmarli na hiszpankę. Nie wiedział co z sobą zrobić. No to wstąpił do wojska. Odznaczył się w walkach o Kijów, gdzie zresztą obaj z Kreftem byli ranni. Po wojnie zajął się handlem antykami. Zwoził je gdzieś z Polski i nawet importował duże skrzynie, chyba z zagranicy. Dwa lata temu wziął za żonę córkę Papielskiego Bronkę. Dzieci jeszcze nie mieli.
- Z kim utrzymywał bliskie kontakty?
- Współpracował z Witkiem Nowackim. Robili jakieś wspólne interesy i często, jak na Saduckiego, spotykali się na gruncie prywatnym. Często bywał u niego też Rafał Kuć.
- Ten młody działacz NPRu?
- Tak. Nie wiem co ich łączyło, ale widywano ich razem. Może miłość do marszałka?
- Był aż tak zapatrzony w Piłsudskiego?
- Widziałeś obraz w pokoju – przytaknął Krzyżostaniak. – Saducki nie omieszkał zawsze skrytykować lokalnych działaczy i nieoficjalną koalicję NPR z endecją w radzie. Czasem w dość brutalny sposób. Może któremuś się ś m i e r t e l n i e naraził?
- W notesie, który znalazłem na biurku, na 12 maja miał zapisane „telefon do n.” oraz inicjał W. Ale nie w tej samej linii. Ciekawe, kto miał przyjść i do kogo zadzwonić. To trzeba ustalić. A mamy już raport z sekcji?
- Śmierć nastąpiła wieczorem 12 maja pomiędzy godziną osiemnastą a północą. Przyczyna śmierci: cios w głowę zadany twardym narzędziem z wyraźnym elementem nieregularnej. I na pewno tego przedmiotu nie ma na miejscu zbrodni.

Opowiadanie I

Opowiadanie I


13 maja 1926
Kamienica przy Świętego Ducha
Godzina 7.30

    Podkomisarz Krzysztof Krzyżostaniak zdziwił się, kiedy dzwoniąc po siódmej do Karskiego, usłyszał głos rozmówcy zanim zdążył zapalić papierosa. Prokurator nie należał do rannych ptaszków, i na poranne telefony odpowiadał stekiem wyzwisk, do których już przyzwyczaiła się panienka na centrali. Co prawda przepisy pocztowe jasno określały, że rozmowę można przerwać jedynie w dwóch przypadkach: pytaniem „Mówi się?” lub jeżeli jeden z rozmówców używa wulgaryzmów. Obsługująca gostyńską centralę telefoniczną Maria Janowska, sumienna pracowniczka Poczty Polskiej, a prywatnie matka dwóch uroczych córek Zofii i Anny, nauczyła się ignorować ozdobniki, jakie pojawiały się w porannych rozmowach z numerem należącym do państwa Karskich. Szczególnie jeżeli łączyła linię z posterunku policji na ulicy 3 – Maja 118.
    - Gdzie? – Głos prokuratora nie był ochrypły, co wskazywało, że jest już po porannej kawie.
    Krzyżostaniak zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy kilkanaście minut później w drzwiach domu przy ulicy Szerokiej pojawił się Karski w drogim garniturze i nienagannie wyprasowanej białej koszuli. Stawiał na to to, że prokurator nie zasnął tej nocy ze względu na skutki obcowania z kwadratową butelką wypełnioną brązowawym płynem, co często zdarzało się, kiedy małżonka prokuratora wyjeżdżała z córką odwiedzić siostrę w Warszawie i na miejsce dotrze w stanie „męskiego zmęczenia”. Karski, mimo że nie tryskał entuzjazmem, na pewno daleki był od skutków alkoholowej libacji.
    Prokurator warknął na młodego policjanta, który wprowadził go do salonu. Posterunkowy zniknął jeszcze szybciej niż się pojawił.
    - Szybko pojawiłeś się na miejscu, ledwo co zdążyłem obejrzeć delikwenta – przywitał go doktor Woźniak nie przestając badać zmarłego. – Ja już w niczym temu panu nie mogę pomóc.
    - Powiedz mi, że to wypadek i niepotrzebnie zrywałem się o tej porze przez pół miasta.
   - O ile możliwe jest uderzenie się przedmiotem zakończonym metalowym elementem z taką siłą, że śmierć następuje natychmiast, a potem ukrycie tego narzędzia, to możesz uznać to za wypadek. No dochodzi do tego jeszcze kwestia uderzenia z dużą siłą siebie w tył głowy i nie pozostawienie na dłoniach śladów krwi – zakpił lekarz.
    - Karol, nie pierdol mi tu – Karski skrzywił się z niesmakiem. – Czyli mnie czeka śledztwo, a ciebie krojenie tego faceta. Wprost cudownie! Co na teraz możesz mi powiedzieć?
    Lekarz podniósł się. Był potężnym mężczyzną z szerokimi ramionami i lekką nadwagą. Sprawiał wrażenie poczciwego misia, ale poruszał się sprężyście.
    - Zgon nastąpił kilkanaście godzin temu. Może po sekcji będę mógł powiedzieć coś więcej. Śmierć zadano jednym, silnym uderzeniem twardym przedmiotem.
    - Młotek?
    - Niekoniecznie – zastanowił się Woźniak. – To było coś twardego. Może żelazo, może kamień? Ale nie młotek. To było coś, co miało bardziej nieregularne zakończenie. Część wbiła się głęboko, ale część tylko zmiażdżyła kość. To na pewno nie młotek czy narzędzie z płaską powierzchnią. Możesz rzucić okiem i zabieram truposza do siebie.
    Karki kiwnął głową. Był dziś wyjątkowo małokontaktowy. Z roztargnieniem spojrzał na leżące zwłoki. Na szarym bordowym dywanie zastygła już plama krwi. Mężczyzna mógł mieć około czterdziestu lat, ale spod opiętej kamizelki wyciskały się fałdy tłuszczu, a nalana twarz wyglądała niezdrowo. O ile trup mógł wyglądać zdrowo – pomyślał Karski. Przejrzał kieszenie nieboszczyka, ale nie znalazł w nich nic ciekawego: chusteczka, zapalniczka, kilkadziesiąt złotych i jakieś drobne w portfelu.
    - Chłopaki mogą oddać go doktorowi Woźniakowi? – spytał podkomisarz.
    Prokurator w milczeniu kiwnął głową i podszedł do biurka. Nie wyglądało na miejsce pracy. Owszem, był tam kałamarz i pióro, popielniczka z resztką cygara, okazałe popiersie króla Prus Fryderyka Wielkiego z brązu, ale w lewym rogu, gdzie zawsze piętrzą się stosy dokumentów, leżały ledwie cztery kartki. Może praca zamordowanego nie wymagała zbyt dużej biurokracji? Chwilę stał zamyślony jakby zapomniał po co znalazł się w tym miejscu, po czym westchnął i zaczął przyglądać się pomieszczeniu. Więc to co początkowo wziął za salon czy też pokój gościnny, w rzeczywistości pełniło rolę gabinetu? Nie było tu dużo książek, ledwie kilka dotyczących rozwoju sztuki. Za to półki wypełniały różne rzeźby i porcelanowe cacuszka. Ściany zdobiły całkowicie nieraz kontrastujące ze sobą obrazy. Przystanął chwilę przed przytłaczającym wszystko, umieszczonym po lewej stronie kominka, wielkim portretem Piłsudskiego. Coś tu nie pasowało. A może po prostu wszystkiego było za dużo?
    - Wygląda na to, że dobrze mu się powodziło. Kto to?
    - Piłsudski, marszałek Polski, panie prokuratorze – odparł z zadowoleniem jeden z posterunkowych, którzy przyszli z noszami po zwłoki.
    - To wiem – warknął Karski. – O ofiarę pytam.
    - Ofiara to na szczęście nie Piłsudski – uśmiechnął się Krzyżostaniak sięgając do notatek. – Zamordowany Jerzy Saducki…
    - A może szkoda, że nie Piłsudski – mruknął pod nosem prokurator.
    - … jak zauważyłeś: dość majętny człowiek. Żona, Maria Saducka, wyjechała wczoraj wieczorem do krewnej w Rawiczu.
    - Skontaktujcie się z tamtejszym posterunkiem policji, niech ją znajdą i powiadomią o śmierci męża. Dzieci?
    - Nie mieli.
    - Tym lepiej. Przynajmniej nie trzeba ich powiadamiać. Coś zginęło?
   - Nie wiemy jeszcze. Za obrazem jest sejf. W sumie nie wiem dlaczego ludzie sądzą, że chowają sejf, a zawsze ukrywają go za obrazem? Ale zamknięty. Przyjedzie żona to sprawdzimy.
    - Nie widać oznak przeszukiwania pokoju. Żadnych wyciągniętych szuflad, wyrzuconych zawartości szaf. Nawet portfela mu nie zabrano. Kto go znalazł?
    - Służąca - podkomisarz sięgnął do notatek. – Krysia Duda. Banaszak pociesza ją w kuchni.
    - Byle nie przesadnie skutecznie.
    Podkomisarz wsunął notes do kieszeni. Karski stał przy drzwiach i wpatrywał w ścianę, jakby tam miał odnaleźć odpowiedź na wszystkie pytania dręczące ludzkość od zarania dziejów.
    Znali się od piętnastu lat i właściwie dzięki pomocy młodego wówczas prokuratora Krzyżostaniak zaczął awansować jeszcze w czasach pruskich. Wielka Wojna rozdzieliła ich na krótko, ale po odzyskaniu niepodległości, ze względu na braki kadrowe, porucznik Adam Karski przez jakiś czas kierował pracami gostyńskiego sądu pełniąc jednocześnie funkcję zwierzchnika tworzącej się w mieście policji. Krzyżostaniak miał swój udział w kilku dość poważnych sprawach, które prowadził prokurator. Byli po imieniu i często spotykali się prywatnie. Teraz policjant wyczuł, że Adam nie jest taki jak zwykle. Owszem, zawsze trochę zrzędził, a jego cynicznych docinek bali się szeregowi funkcjonariusze. Ale dziś był jakiś nieobecny i na pewno nie było to skutkiem bliskiej przyjaźni z francuskim koniakiem.
    - Chodzi o wczorajsze wydarzenia? – Krzyżostaniak zapalił papierosa. – To jednak coś więcej niż zwykłe zamieszki?
    Zanim Karski zdążył odpowiedzieć w drzwiach stanął Banaszak.
    - Ona ciągle ryczy – pożalił się. – A teraz mówi, że musi iść do domu i żadna siła jej nie powstrzyma.

Opowiadanie V

Opowieść V
14 maja 1926
Willa przy ulicy Szerokiej.
Godzina 7.30

Gąsikowa przypominała kręcącego się bączka dla dzieci. Była niska i otyła. Wpadła do gabinetu Karskiego niczym ustrojona kolorowo lokomotywa parowa na gostyńską stację kolejową trzydzieści osiem lat temu, kiedy otwierano nowe połączenie kolejowe.
- Bo ja, panie prokuratorze, od razu wiedziałam, że coś tego bezbożnika spotka! – wypaliła zamiast powitania. Okręciła się dwa razu rozglądają po pokoju i klapła z plaśnięciem na krzesło.
- Mieszka pani, pani Gąsikowa, naprzeciw kamienicy Saduckich… - zaczął Karski, ale kobieta nie dała mu dokończyć.
- Niech ich diabeł pochłonie – zamachała rękami. – Piniądź, panie prokuratorze, piniądz im we łbie poprzewracał. Ta lampuciara, to dopiero jak mnie w oknie zobaczyła, to zaczęła firany zasłaniać u siebie. I teraz nie widać, co z tym swoim fagasem wyprawia. Mówię panu…
- A w dzień morderstwa pana Saduckiego – udało mu się wbić w przerwę, jaką kobiecina zrobiła dla zaczerpnięcia oddechu – widziała pani może kto wchodził do ich kamienicy?
- A kiedy to było, bo musze sobie we łbie poukładać?
- Przedwczoraj – usłużnie podpowiedział Karski. – Wieczorem.
- No tak, bo przecież wczoraj widziałam, jak z rana pan szanowny a wcześniej ten policjant z bródką wchodziliście do ich mieszkania. On był już o siódmej piętnaście.
- Jest pani bardzo dokładna.
- Jak coś mówię, to nie byle co, byle językiem mielić – oburzyła się Gęsikowa. – Pan przyszedłeś kwadrans przed ósmą. Żeś pan tak pierdalnął drzwiami od samochodu, że mało przy garach nie podskoczyła. Zaraz pobiegła zobaczyć, kto tam nowy podjechał. Bom myślała, że może go aresztujecie, a potem dopiero mi ten młody policjant powiedział, że go zabili. Świeć Panie nad jego duszą i choć to bezbożnik był, krótko go w czyśćcu pomęcz.
Karski miał swoją teorię na temat czyśćca, ale wolał nie rozwijać rozmowy na ten temat.
- A wczoraj wieczorem? Kto odwiedzał Suchackiego?
- Więc najpierw, zanim się jeszcze ściemniło, pojawiła się jego żona. Było pięć po szóstej, bo sobie pomyślałam, że jeszcze trochę i kolację trzeba robić. Najpierw siedziała w jego gabinecie i coś się na siebie darli, a potem pakowała walizki, to myślałam, że się pożarli i się wyprowadza.
- Tak dokładnie pani widziała?
- Panie prokuratorze, wszystkie okna są naprzeciw, ja nawet wiem, że im się długo nie układało.
- Układało? – Karski uniósł brwi. – W małżeństwie? A skąd to pani może wiedzieć?
- Bo spali osobno! – Gąsikowa uśmiechnęła się triumfująco. – Przedtem ostatnie światło gasło w sypialni, a teraz po jej przyjściu, to zapalało się i gasło w sypialni, a w tym czasie jeszcze paliło w gabinecie. Ale kiedy Saducki gasił w gabinecie, to zapalał światło w mniejszym pokoju. A nie w sypialni. Czyli nie spali razem!
- Tego wieczoru kłócili się?
- No przecież mówię, że się pożarli.
- O co?
- No niestety ulica szeroka i nie słyszę co mówią – Gąsikowa ze smutkiem pociągnęła nosem. – Ale wybiegła z walizką po pół godzinie, prawie mijając się w drzwiach z tym Nowackim.
- Nowacki też odwiedził denata?
- Czy pan prokurator sobie uszy przewiał? – w głosie kobiety nie było krzty troskliwości. – Wpadł na krótko, może piętnaście minut i zaraz wyszedł bardzo podniecony albo nerwowy. Tak jakoś szybko kapelusz założył i wybiegł z domu. Kwadrans później widziałam jak jeszcze do domu wchodzi pan Jakub Kreft, a potem nie wiem, poszłam się pomodlić. Zawsze przed zachodem słońca idę zmówić różaniec, tak mnie babka nauczyła.
- I nikt więcej nie wchodził już do domu?
Tym razem Gąsikowa nie odpowiedziała od razu. Poprawiła chustę przykrywającą głowę.
- Teraz sobie coś przypominam – nie była zadowolona z tego, że nie mogła od razu precyzyjnie opowiedzieć o dniu swojego sąsiada. - Kiedy kładłam się spać, a może jak już spałam? Tak. Musiałam już spać, bo chyba obudziło mnie to trzaśnięcie drzwiami i tupot. Podeszłam do okna, bo myślałam, że może się pali i trzeba uciekać. Ale nie.
- I co pani zobaczyła?
- Biegnącego, bardzo wysokiego mężczyznę w kapeluszu.

Opowiadanie II

Opowiadanie II


13 maja 1926
Mieszkanie w kamienicy ulica Św. Ducha
Godzina 8.40

    Krysia Duda płakała. Rozmazany makijaż spływał jej po policzkach, a duże czarne oczy wydawały jeszcze większe. Była uroczym i chyba niezbyt rozgarniętym dziewczątkiem, które po raz pierwszy znalazło się w centrum wydarzeń.
    - Bo ja, panie sędzio, nic nie wiem – przetarła oczy chusteczką wyciągniętą z kieszeni białego fartuszka. – Przyszłam rano posprzątać i znalazłam pana Saduckiego jak leżał. Mało zawału nie dostałam. A miała to być spokojna praca. Matka mówiła żeby moja młodsza siostra, Jaźdzka poszła sprzątać, bo ona jest bardziej bystra, ale pani Saducka powiedziała, że jeszcze jest za młoda i mnie wybrała. A ja się z takim państwem to nie umiem dogadywać. Oni jacyś inni. A tu jeszcze proszę: wchodzisz do pracy, a tam trup – żałośnie pociągnęła nosem.
    - O której znalazła pani zwłoki? – Karskiego udało się przerwać lawinę słów służącej.
    - Było parę minut do siódmej.
    - Czy drzwi były otwarte? – zadał szybko kolejne pytanie.
   - Tak, ale pomyślałam, że pan Saducki już jest u siebie i pracuje. Jak żona wyjeżdżała, to wtedy wcześniej przychodził do pracy. Lubił posiedzieć sobie od rana i wypić kawę w biurze. Bo on…
    - Czy ostatnio wydarzyło się coś dziwnego? Ktoś go odwiedzał? A może Saducki zachowywał się inaczej?
    - A skąd ja mam wiedzieć takie rzeczy? – Duda podniosła zdziwione oczy. – Przecież ja tylko sprzątam i czasem kawę podam. Ani ja gości przyjmuję, ani ze mną o poważnych sprawach pan Saducki nie rozmawia. Pan lubił sobie często pogadać, jak rano gazetę czytał, to wyzywał wtedy i coś o Piłsudskim gadał, ale ja nie rozumiałam nic z tego, co mówił.
    - Ale może pani…
    - Jaka ja pani? – żachnęła się dziewczyna. – Pan tak nie mówi, bo mi głupio słuchać. Krysia jestem.
    - Więc Krysiu, może widywałaś kogoś ostatnio u pana Saduckiego?
    - On się spotykał często ze swoim wspólnikiem panem Oberek. Inni też przychodzili, ale ja nie znam. Nie interesuję się innymi ludźmi, nie to co ta stara Gąsikowa z naprzeciwka. Wścibskie babsko wszystkich obserwuje, a jeszcze tak bezczelna, że kiedyś mnie wypytywała o pana Saduckiego. Kazałam jej ten swój ciekawski dziób nie wsadzać w nieswoje sprawy.
Karski spojrzał znacząco na Krzyżostaniaka. Policjant kiwnął głową i wyszedł z pokoju.
    - Jaki był pan Saducki?
    Krysia Duda posłała mu zdziwione spojrzenie.
    - A jaki miał być? No normalny.
    - Lubiłaś go? – westchnął Karski. – A może on okazywał, że cię lubi?
    - No wiesz pan? – oburzyło się dziewczę. – Ja nie z takich! Co prawda, jak pierwszy raz weszła do tego gabinetu i zobaczyłam to bezeceństwo nagie na biurku, to się oburzyłam. Bo krzyża tam nie ma, a jakieś świństwa gołe w oczy kłują. Ale on był grzeczny bardzo. To znaczy… jak to chłopy… Raz próbował mnie klepnąć, jak kurze ścierałam, ale mu się odmachnęłam szmatą i już więcej nie próbował. Bo ja, panie prokuratorze, porządna dziewczyna jestem!
   - No w to nie wątpię! – szybko przytaknął Karski. – Czy kiedy pani weszła paliło się światło w gabinecie?
   - Nie – zdziwiła się – przecież było już jasno.
   - I niczego nie dotykałaś?
   - Panie prokuratorze, jak pchnęłam te drzwi i zobaczyłam leżącego pana Saduckiego w kałuży krwi, to natychmiast pobiegłam zadzwonić po pomoc.